free templates joomla

Ocena występu Polaków na UFC Poland!

Błachowicz janZa nami najważniejsza impreza lub jedna z najważniejszych w kalendarium polskiego MMA. Po kilku latach oczekiwania doczekaliśmy się w końcu Ultimate Fighting Championship w naszym kraju. Dzięki gali UFC Fight Night 64 w Krakowie mieliśmy też okazję do porównań w sferze krajowych zasobów i poziomu polskich zawodników na tle rywali z całego świata.

Wiadomo było od razu, iż lekko nie będzie i "sztokholmski syndrom" może się powtórzyć i u nas. Niestety niemal się powtórzył lub niewiele do niego brakowało. Dla niewtajemniczonych objaśnimy, iż chodzi o styczniową galę UFC on Fox: Gustafsson vs. Johnson, kiedy to w oczekiwaniu na wielkie święto szwedzkiego MMA, przegrali wszyscy zawodnicy z Kraju Trzech Koron w tym uczestnik walki wieczoru. I to wszystko przy widowni liczącej 26 tysięcy osób.

Mimo wszystko Polacy wypadli ciut lepiej, choć do frekwencyjnego sukcesu Szwedów nam daleko. Jednak nie to jest najistotniejsze. Ważny był fakt, że zawodnicy będący w większości poza mainstreamem polskiego MMA związanym z KSW, mieli wreszcie okazję się pokazać w pełni i nie byli zblokowani klubowo - towarzyskimi zależnościami. Dostali szansę i starali się ją wykorzystać.

Kto wykorzystał szansę a kto ją zaprzepaścił z naszych asów Mieszanych Sztuk Walki w sobotę w hali Kraków Arena? Przeanalizujmy od początku:

Jako pierwszy z Polaków wystąpić miał Marcin Bandel (13-4 MMA, 0-2 UFC) i zwycięski początek gali z polskim zwycięstwem na rozpoczęcie byłby dobrym omenem. Dodałby też naszym zawodnikom skrzydeł a samemu 25-letniemu zawodnikowi Zenith Jiu-Jitsu miało dać ukojenie po jego wcześniejszej klęsce w Szwecji. Niestety, stało się inaczej. Rówieśnik Steven Ray (17-5 MMA, 1-0 UFC) nie bez kozery nazywany "Braveheart" rozbił w pył marzenia występującego drugi raz w kategorii lekkiej "Bomby". Szkot zdominował walkę, bronił wejścia w nogi i bił. Najprostsza taktyka okazała się skuteczna i Bandel będzie walczył o pozostanie w elicie fighterów o ile już nie został skreślony.

Co zawiodło bardzo utalentowanego parterowca? Przyczyn jest kilka. Paradoksalnie być może szybko kończone walki przez mistrza poddań. Najdłużej Bandel walczył dwie rundy i była to jedyna jego walka zakończona decyzją. Pozostałe charakteryzowały się usilnym dążeniem do szybkiego poddania. Do tej pory, to znaczy do pierwszej walki w UFC, wszystko się udawało, ale teraz w elicie zawodowców to inna bajka. Szkot miał za sobą ciężkie pojedynki w tym zwycięski z Curtem Warburtonem, czyli trwający niewiele mniej czasu niż wszystkie walki Bandela razem wzięte. To nazywa się doświadczenie i nie doświadczenie z tego co wychodziło w walkach a tego co nie wychodziło i trzeba było "gryźć trawę". Niestety Marcinowi tego brakło, gdy walka się nie układała.

Inna sprawa to kategoria wagowa. Bandel przeszedł ewolucję i zmniejszał się w oczach. Zmniejszała się też szybkość na tle rywali. Złapać nogę zawodnikowi ważącemu 93 kg czy 84 kilogramy jest znacznie łatwiej niż takiemu co waży 70 kg i porusza się jak błyskawica. O tym wie niewielu nie tylko laików, ale także tych doradzających zawodnikom czy trenerów. Niestety Marcin był świetny w wadze 84 kg a nawet 77 kg, bo był jak błyskawica. Gdy patrzy się wstecz na jego walki np. z Bartoszem Fabińskim to trudno uwierzyć, że Fabiński był bohaterem wieczoru w Krakowie a Bandel tylko tłem. Takie są fakty i skutki podejmowania nierozsądnych decyzji, bo umiejętności mu nie brakuje.

Izabela Badurek (5-3 MMA, 0-1 UFC) wyszła jako druga do walki z Rosjanką Alexandrą Albu (6-0 MMA, 1-0 UFC). Wielkich oczekiwań związanych z występem Izy nikt raczej nie miał. Dla znających problemy Izy z wagą było jasne, że podopieczna Roberta Jocza toczy dwie walki: z organizmem i dzień później z rywalką. Skoro Iza nigdy nie wypełniła limitu wagowego na jaki się deklarowała, to rekordowo niska waga w karierze, niosła za sobą ryzyko. I za to ryzyko zapłaciła. Wiadomo było jedno, że jeśli nie skończy rywalki w pierwszej rundzie to z upływem minut będzie coraz gorzej. To się potwierdziło i w drugiej rundzie rozbita Polka sama włożyła głowę w gilotynę i czekała na poddanie. To oczywiście nastąpiło a wcześniej kilka uderzeń dało też odczuć Badurek, że Albu to solidna stójkowiczka. Z krwawiącym nosem Iza wyglądała okropnie i tak też poczuli się kibice.

Daniel Omielańczuk (16-5 MMA, 1-2 UFC) miał szansę wyprowadzić ich z tego letargu i frustracji. Rywal Anthony “Freight Train” Hamilton (14-4 MMA, 2-2 UFC) absolutnie był w zasięgu Polaka. Oczywiście w zasięgu ciosów, siły i płuc. Niestety, nie sferze umiejętności zapaśniczych i taktycznych. W pierwszej rundzie Omielańczuk bronił się z pleców i musiał w drugiej odrabiać straty i udało mu się to. Niestety wysiłek był duży, Omielańczuk kolejny raz dał się zaskoczyć. Trzecia runda poszła na konto Hamiltona i także cała walka została zapisana jemu na plus. Tak Polacy powoli tracili wiarę w kolejne zwycięstwa.

25-letni Damian Stasiak (8-3 MMA, 0-1 UFC) był bliski przywrócenia jej i tchnięcia otuchy. W starciu z liczącym 34 lata Amerykaninem Yaotzinem Meza (21-9 MMA, 2-2 UFC) radził sobie całkiem nieźle zważając na różnicę doświadczenia i wieku. Karateka z Łodzi wypadł przyzwoicie i nie należy go winić za porażkę. Punktacja 30-27, 29-28, 29-28 nie do końca oddaje wydarzenia w zaciętym starciu. Jednak wynik poszedł w świat i był prawidłowy. Na jego obronę warto podkreślić, że miał mało czasu, by się przygotować, ale dostał szansę i podjął ryzyko.

Bartosz Fabiński (12-2 MMA, 1-0 UFC) był tym na którego liczono najmniej lub liczono niewiele. Okazał się "czarnym koniem" polskiej edycji gali UFC. W rywalizacji z silnym jak tur Garrethem McLellan'em (12-3 MMA, 0-1 UFC), pochodzącym z RPA, ciężko pracował na wygraną nie licząc na cuda, bo "od cudów są księża", jak mówi powiedzenie. Fabiński przywrócił wiarę kibicom a Kraków Arena w liczbie blisko 10 tysięcy gardeł skandowała jego nazwisko. I dla Bartka i dla fanów było to bezcenne przeżycie. Mamy nadzieję, że nie ostatnie w wykonaniu podopiecznego Roberta Jocza.

Paweł Pawlak (11-1 MMA, 1-1 UFC) przeszedł sam siebie. Po dość słabej walce w debiucie, miał szansę by udowodnić, by wiadro pomyj jakie wylano na niego po występie w po Berlinie i opinie, że nie zasługuje by być w UFC, okazały się niesłuszne. Jego rywalem był twardy 30-letni Kanadyjczyk Sheldon Westcott (8-3 MMA, 0-2 UFC) i po jednej porażce był w podobnej sytuacji co Pawlak. Pojedynek był twardy i zacięty, ale Pawlak pokazał straszną determinację i całkiem dobre zapasy. W stójce także radził sobie znakomicie i walka została koncertowo rozegrana pod jego dyktando. Radość i jego i kibiców była ogromna. Druga wygrana Polaka tego wieczora osłodziła gorycz poprzednich porażek w czterech walkach.

Jan Błachowicz (18-4 MMA, 1-1 UFC) miał być udanym zwieńczeniem gali w rozumieniu polskim. Na 99% polskich gal ten pojedynek zakończyłby się jego wygraną nad Anglikiem Jimi'm Manuwą (15-1 MMA, 4-1 UFC). Niestety byliśmy na amerykańskiej gali i w tym był problem. Dodatkowo Błachowicz jako mistrz KSW cieszył się wielką estymą i to powodowało dodatkową presję. Problem był też w tym, że po wygranej nad Ilirem Latifim w październiku w Polsce zadziałało tak zwane "towarzystwo wzajemnej adoracji" czyli "różańcowe kółko poklepywaczy". Janka wychwalono pod niebiosa i rozpisywano się nad jego zaletami nie biorąc pod uwagę wielu czynników. To uśpiło chyba i samego zainteresowanego i jego sztab. Manuwa miał być tylko przystawką do kolacji polskiego zawodnika. Celowali w tych opiniach zwłaszcza branżowi apologeci, którzy o walkach piszą ale powiem wprost: g... o nich wiedzą. Większość z nich nawet porządnie w łeb nie oberwała na treningu (a szkoda), stąd w ocenie możliwości rywala mieli mizerne pojęcie.

Oglądając miesiąc wstecz trening medialny, powiedziałem po nim, że gdybym miał obstawiać po tym to co obaj pokazali - to na Manuwę postawiłbym wszystkie pieniądze. Oczywiście w odpowiedzi posypały się opinie, że "trening to nie wszystko" a "oktagon wszystko zweryfikuje". I zweryfikował. Na konferencji prasowej po gali Błachowicz był niegrzecznie atakowany przez polskich dziennikarzy. Pomijam styl, ale część krytyki była słuszna w odniesieniu do zapowiedzi i oczekiwań i tu Błachowicz i apologeci winni posypać głowę popiołem. W obronie polskiego zawodnika nie stanął nikt a ci którzy winni pomóc mu pytaniami, spuścili łby i tyle w tym temacie.

W merytorycznej części oceny występu Błachowicza, warto podkreślić, że był równorzędnym rywalem dla wysoko notowanego Manuwy. Zadecydowały szczegóły. Polski fighter przegrał walkę w klinczu przy siatce. Lata występów w ringu dla ponoć "największej federacji w Europie" dały znać o sobie. Niestety po wielu latach badań, gdy ta wprowadziła klatkę jako pole walki - Błachowicza w niej nie było. Naukę i ewidentne różnice pobierał na sobie w Krakowie. Ilość ciosów w udo jakie przyjął i trik z przytrzymywaniem ręką nogi, to pole do nauki nie tylko dla niego. Nie był słabszy, jest wszechstronniejszy a mimo to przegrał. Jak to możliwe? Niestety to musi przeanalizować "różańcowe kółko poklepywaczy" i dać Jankowi wskazówki, bo my od tego nie jesteśmy.

Druga sprawa - gdzie był sztab trenerski w trakcie wydarzeń, gdy trzeba było reagować? O wyniku decydowały drobne szczegóły a reakcji sztabu nie było. Szczególnie w końcówce walki. Nacierać winien Błachowicz a nacierał Anglik. Porażka zawodnika jest także porażką jego trenerów. Tu także warto odstąpić od poklepywania po plecach i przeanalizować wydarzenia. Poziom UFC to nie poziom polskich organizacji, nawet gdy w Polsce ładniej i jaśniej palą się światełka. Wraz z zawodnikami winni rozwijać się trenerzy i tu przykładem mogą świecić trenerzy Arrachion Olsztyn, którzy "wespół zespół" zdobyli pas UFC i mniejsza o fakt, że trafił im się talent czystej wody jak Joanna Jędrzejczyk. Ważne, że nie zmarnowali tego talentu a wręcz go rozwinęli. Na starcie rywalizacji w UFC Błachowicz był kimś a Joanna była kopciuszkiem. Po gali w Krakowie dzielą ich lata świetlne a gwiazdą jest Joanna i na jej przykład winien zerkać Błachowicz i jego trenerzy jeśli chcą osiągnąć sukces w UFC.

Dwa aspekty warto też dodać w kontekście polskich elementów w występach zagranicznych zawodników. Były już chyba mistrz jednoosobowo zarządzanej polskiej organizacji PLMMA Mickael Lebout (13-4-1 MMA, 0-1 UFC) nie sprostał Brazylijczykowi Sergio Moraesowi (9-2 MMA, 3-1 UFC) a po gali ujawnił jednemu z "tropicieli nieprawidłowości" w polskim MMA, że polska organizacja zalega mu pieniądze. Kłopoty z płynnością nie tylko tej organizacji nie są żadną tajemnicą, ale na ujawnienie tego wybrano dość ciekawy moment.  To takie dziwnie polskie w kontekście najważniejszego wydarzenia na polskiej scenie MMA. Jak widać punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Plusem jest fakt, że UFC nie rozumie tych delikatnych układów na polskiej scenie.

Drugi element to poczucie klęski jakiej doznał niestety potomek polskich emigrantów Seth Baczyński (19-13 MMA, 5-6 UFC). "Polski pistolet" niestety "nie wypalił" i 8 sekundowy nokaut jaki zaserwował mu Leon Edwards (9-2 MMA, 1-1 UFC) przejdzie do historii gal UFC w Europie i Polsce. Lądowanie na ziemi przodków okazało się twarde dla Setha.

Podsumowując dwa zwycięstwa polskich zawodników to jednak za mało w stosunku do oczekiwań fanów i nie ma co tego ukrywać. Nie ma co też ukrywać, że żaden z polskich zawodników nie został skrzywdzony przez sędziów a kilku ewidentnie zawiodło. Balon oczekiwań był ogromny i w dużej mierze rozbudziła go branżowa prasa atakując na każdej konferencji w Europie w 2013 i 2014 władze UFC pytaniami o "galę w Polsce". W końcu do niej doszło, ale oczekiwania nie spełnili w części zawodnicy, którzy na siedem szans wykorzystali tylko dwie.