free templates joomla

Opowieści dziwnej treści: Paul Varelans - bohater pierwszych gal UFC!

Paul VarelansPo wcześniejszych publikacjach o Renzo Gracie i Johnie McCarthy'm zapraszamy do lektury kolejnego artykułu z serii „Opowieści dziwnej treści”.  

W tym odcinku artykułów o słynnych „bramkarzach” cofamy się w czasie do pierwszych gal UFC. Właśnie wtedy swoje słynne pojedynki toczył olbrzymi Paul „Polar Bear” Varelans.

Zadebiutował on w UFC 14 lipca 1995 roku na gali UFC 6 walcząc w turnieju, w którym doszedł do półfinału. W turnieju na kolejnej gali UFC 7 we wrześniu 1995 roku wygrał walkę w ćwierćfinale (z Gerry Harrisem przez poddanie) oraz walkę w półfinale (z Mark'em Hall'em przez poddanie). W finale tego turnieju został jednak pokonany przez Marco Ruasa przez TKO.
Ostatni raz walczył w UFC w lutym 1996 roku w turnieju na gali UFC 8. W walce ćwierćfinałowej pokonał Joe Moreirę przez decyzję. Niestety z powodu kontuzji odniesionej w czasie tej walki nie był w stanie brać udziału w dalszych pojedynkach turnieju.
Walczył później ze zmiennym szczęściem w różnych organizacjach, a swoją ostatnią walkę w zawodowym MMA stoczył w lutym 1998 roku na gali Rings Holland w Amsterdamie, pokonując przez TKO w drugiej rundzie swojego przeciwnika, Holendra, Dicka Vrija.  

Pochodzący z Alaski zawodnik wspomina swoje stare dobre czasy, gdy był ochroniarzem.

"Pierwszy raz stałem na bramce jeszcze w college'u, kiedy grałem w futbol amerykański. Nie musiałem wcale tego robić, jednak uznałem, że przydałoby się zarobić trochę grosza, bo moje stypendium było bardzo skromne.
Zacząłem pracować w latynoamerykańskim klubie we wschodniej Kalifornii i szybko stałem się dobry w tym co robiłem. Moimi ulubionymi metodami pracy były słowa. Kiedy można było przemówić do rozsądku jakiemuś idiocie, to natychmiast się wycofywał rozumiejąc, że robi źle. Jednak wiadomo, że zdarzały się osoby, na które takie rzeczy nie działały. Zawsze byli ludzie, którzy posuwali się za daleko i trzeba było im pokazać, że postępują niewłaściwie. Na szczęście w tym byłem tak samo dobry jak w rozmowie. Były czasy, że potrafiłem przerzucić gościa przez ramię i jeszcze zakręcić nim w powietrzu. Potrafiłem w ten sam sposób rzucić kolesia na ścianę, drzwi czy na upatrzony sobie punkt na glebie.  Na dziesięć prób takich rzutów wychodziło mi dziesięć.

Zawsze dziwili mnie ludzie, którzy mimo moich ogromnych gabarytów, wiedząc, że nie mają ze mną najmniejszych szans, dalej stawali ze mną w szranki. Wiele razy dziwiłem się, gdy jakiś wariat wchodził mi na głowę, a jego kumple odciągali go mówiąc: lepiej bij się z nami jak z nim.

Zdarzali się również zawodnicy z nożami i pistoletami. Nie oszukujmy się, żaden facecik nie miał ze mną szans na gołe pięści.

Postanowiłem więc przygotowywać się na takie ewentualności i rozpocząłem treningi walki nożem. Jednak na tych treningach to mój rywal miał nóż, a ja byłem nie uzbrojony. Gdy rozbroiłem gościa to przypominałem sobie słowa mojej mamy: odkładaj zabawki na miejsce synku. Tak więc nóż takiego delikwenta lądował w jego udzie lub w podobnym miejscu."

We wczesnych latach UFC nagrodą za wygranie walki nie były sława i pieniądze, a pójście do więzienia. Przykładem tego jest pamiętna, 30-minutowa nudna walka między Danem Severnem, a Kenem Shamrockiem. Gdy walczył Varelans za walki nie dostawało się ani grosza i każdy musiał szukać zarobku na własną rękę. Niektórzy, tak jak Varelans, wybierali bramki.

"Gdy zaczynałem walczyć w UFC przestałem pracować w nocnych klubach. Niestety później stany zaczęły zabraniać MMA i musiałem ponownie rozejrzeć się za innym zajęciem w przerwach między walkami. Tak więc, chcąc, nie chcąc wróciłem na bramki.

Zacząłem pracę w klubie ze striptizem w Kalifornii. Właściciel tego lokalu był największym sknerą na ziemi. Nikt nie mógł wejść za darmo. Nikt. Powtarzam N I K T. W tamtych czasach lokalny zespół o nazwie Smashmouth zaczął być popularny. Muzycy chcieli wchodzić za darmo, ale właściciel lokalu nie robił wyjątku nawet dla nich. Nie chciałem wychodzić na złego faceta, ale lubiłem swoje 200-stu dolarowe napiwki za przestrzeganie zasad, więc potulnie wypełniałem polecenia szefa.

Już w pierwszym tygodniu mojej pracy mieliśmy przygodę. Grupa około 15-stu facetów chciała wyważyć drzwi do naszego lokalu. Wtedy było trzech z czterech pracujących ochroniarzy. Zadzwoniłem po kolegów z zaplecza i zacząłem prać tych gości. Jeden z nich próbował mnie nawet obalić, ale byłem za wielki dla niego i bez problemów utrzymałem się na nogach.

Nagle poczułem zęby wbijające się w moje udo i na jego nieszczęście zakończyła się opcja: spoko, możemy się trochę posiłować, a włączyłem opcję: czy ty aby na pewno nie masz HIV, żółtaczki lub czegoś w ten deseń? Wtedy ze spokojnego ochroniarza przełączyłem się na tryb bestii.

Złapałem więc tego wampira w pasie i wyrzuciłem go do góry. Nagle wszyscy przestali walczyć i obserwowali, jak tamten gość wznosi się i wznosi, i wznosi. Gdy tak leciał pomyślałem, że trochę jednak przesadziłem. Wtedy też zdałem sobie sprawę, dlaczego na bramkarzy mówi się bouncer. Gdy ciało z odpowiednim przyśpieszeniem ląduje na odpowiednich punktach, to na ziemi potrafi nieźle bounce'ować.

Koleś z hukiem upadł na ziemię i od razu zaczął krwawić. Był zmasakrowany. Szybko na miejscu pojawiła się karetka i niewiele później policja. Gliniarze kazali mi od razu kłaść się na ziemię. Gdy leżałem oni robili zdjęcia zbrodni i pomyślałem, że naprawdę mam kłopoty.

Wtedy z samochodu wysiadł kapitan przyjezdnego patrolu i wykrzyknął dwa najsłodsze słowa, jakie mogłem wtedy usłyszeć: Polar Bear. Okazało się, że był on wielkim fanem UFC.

Gdy podszedł bliżej kazał mnie rozkuć i zapytał co się stało. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że koleś mnie ugryzł, czyli mnie zaatakował. Wszystko więc sobie wyjaśniliśmy i zamiast pójść do więzienia zaczęliśmy sobie cykać fotki z policjantami. Mało tego, okazało się, że oni mają gorącą wodę i zmyli nawet krew z miejsca zdarzenia."